Piątek, 22 lutego 2019
Ksiądz Wojciech Lemański nie miał dużego wyboru. Mógł odejść z kapłaństwa albo podporządkować się decyzji abp. Hosera, opuścić dom parafialny (co zrobił), i w końcu zostać przedwczesnym kościelnym emerytem. Najpewniej żadne odwołania decyzji kurii nie zmienią, proboszcz z reguły nie wygrywa z biskupem, zasada hierarchii jest nadrzędna. Uderzające jest co innego: dramatyczna, poza wstawiennictwem wiernych z parafii, samotność Lemańskiego. W całym polskim Kościele nie odezwał się w jego obronie nikt z księży czy wysokich hierarchów. Nie chodzi tu nawet wprost o wspieranie proboszcza z Jasienicy w sporze z biskupem w sensie formalnoprawnym o to, czy jest jeszcze proboszczem czy nie, ale o wsparcie ideowe i zwyczajnie ludzkie. Lemański z jego poglądami na temat roli kapłana w życiu wiernych, z wyrozumiałym stosunkiem do metody sztucznego zapłodnienia, z koncepcją aktywnego polsko-żydowskiego pojednania jeszcze w nie tak odległych czasach miałby w Kościele hierarchicznym co najmniej w miarę życzliwych recenzentów. Toczyła się jeszcze jakaś, i tak niezbyt żywa, debata między tzw. Kościołem toruńskim ...
Chcesz czytać dalej ten tekst?
Chcesz mieć nieograniczony dostęp do wszystkich płatnych artykułów na Polityka.pl i innych korzyści?